… gdy rano budzimy się, po policjantach nie ma śladu…
Jacy policjanci, co, gdzie, jak? -> odpowiedzi szukaj o tutaj
Wyjazd do Albanii należy do tych mocno budżetowych. Dlatego też za apartament dla nowożeńców służy nam Honda Civic, a za restaurację kuchenka gazowa, patelnia i zupki w proszku. Herbata, kawa, żurek z grzankami, tyle dobra i to za jednym podgrzaniem wody! Magda Gessler, widząc nasze kulinarne poczynania wyrwałaby sobie te przypominające makaron z Vifona włosy.
FUN FACT: to akurat ta firma była nieświadomym sponsorem większości naszych posiłków…
Zły dietetyk, zły!
W drodze do perełki: Przystanek Kruja
Droga do celu długa jest, dlatego warto wspomnieć o ruchu drogowym w Albanii, którego charakter mogłabym przyrównać do pobytu emerytów w sanatorium z nielimitowanym dostępem do Viagry. Jest ogień. To co się tutaj dzieje, można opisać stwierdzeniem: jeżeli coś jest zakazane, ale bardzo tego chcesz, to można. Jazda pod prąd, albo i w poprzek, olewanie wszelkich znaków dotyczących pierwszeństwa przejazdu, krowy i osły na autostradzie i …. ronda. Serio? SERIO! Przed wyruszeniem pożegnaj się z lekarzem bądź farmaceutą.



W Kruji zaglądamy do ruin zamku, który co by tu dużo mówić, jest ruiną. Szwendamy się trochę po tureckim targu w stylu „hello my friend, good price”. Jednakże “price” wcale nie jest dobra, więc olewamy sprawę i idziemy na targ warzywny. To jest coś, co PlusKoty lubią najbardziej. Lokalsów na lokalnym targu z lokalnymi wyrobami, czyli lokalność na maxa.



Berat – miasto tysiąca okien
Berat to małe, przeurocze, przeklimatyczne i przecudowne miasteczko wpisane na listę UNESCO. Jakbyście się jeszcze nie domyślili to taka szarlotka na ciepło z podwójną porcją lodów z bitą śmietaną, polana sosem czekoladowym i okraszona zajedwabistością.



Po przyjeździe i krótkich poszukiwaniach, które pozwalają nam odkryć alternatywne zakątki miasta, znajdujemy nasz camping, który okazuje się … wypaśnym hotelem. Takie rozczarowania to ja lubię. Cena jest przystępna, pokój zacny i mamy własny mini-taras z widokiem na okolice. Bajeczka!
Powiadają , iż droga do serca prowadzi przez żołądek i dokładnie w ten sposób Berat zdobywa nasz centralny narząd układu krwionośnego. Głównym konkwistadorem okazuje się restauracja Antigoni, która oprócz fantastycznego jedzenia serwuje równie fenomenalne widoki na miasto tysiąca okien i okiennic. Uczta dla oczu i jelit.



Berat i jego twierdza
Po konsumpcji czas na wysiłek. Do zamku, strategicznie usytuowanego na szczycie dumnie panującej nad miastem góry (a jakżeby inaczej?), wiodą dwie drogi:
- Płatna (koszt 1 euro) i cywilizowana, dostępna dla każdego śmiertelnika przemieszczającego się za pomocą nóg
- Darmowa, pod górę, przez krzaczory i zarośla, z żulem mietkiem w trakcie oddawania uryny, zakończonej skokiem przez mur przypominającym Wałęsę w 1980r. Brawo Ty! Jesteś całe 4zł29gr (kurs z dnia 7.04.2019) do przodu! Życie sobie ułożysz, dzieci na studia wyślesz!
Nie bądź Janusze, wejdź przez bramę.
Twierdza to taki przyczajony tygrys, ukryty smok. Z centrum miasta prawie niewidoczna i dopiero po przekroczeniu jego murów pokazuje kotku, co ma w środku. I robi to dobrze. Nie jest to zwykła, nudna, opuszczona ruina, która wymaga wyobraźni braci Grimm (obu), by wyimaginować sobie jak wyglądała tu ludzka egzystencja, bo życie wciąż się dzieje tu i teraz! Część budynków jest nadal zamieszkanych, w przydomowych ogródkach pod ciężarem owoców uginają się drzewa, a w krętych uliczkach kwitnie handel obrusami i chustami. Zaprawdę powiadam Wam, nie ma nic lepszego, niż zgubić się w labiryncie tego żywego muzeum.






Mission (im)possible
W drodze powrotnej postanawiamy kupić wino, jednakże większość sklepów jest już pozamykanych, a w pozostałych przybytkach, ku naszemu bezbrzeżnemu zdziwieniu, nie posiadają tego napoju Bogów. Dlatego też ostatni spożywczak na drodze traktujemy jak oazę na pustyni, czynny kebab o 3 nad ranem, czystą toaletę w pociągu PKP relacji Katowice-Mielno.
Wchodzimy do środka, pytamy o wino, a pani nie czai. Wypowiadamy słowo „wino” we wszystkich znanych nam językach, próbujemy „Wein”, „wino”, „wine”, „vino” i nic. Z pomocą przychodzi nam podsklepowy ochlaptus, który dobrze wyczuwa/rozumie/zna nasze potrzeby i mówi do pani: „wiiiino”. I nagle pani już wie! Idzie do magazynku i z czeluści wyciąga jakąś plastikowa butelkę. Z początku myślimy, iż chce nam jakiś ocet wcisnąć czy coś. Kosztuję więc łyczek i okazuje się, że to czyste, domowej roboty, mniamniuśne wino! Wieczór spędzamy pod nieboskłonem pełnym gwiazd, poświęcając wątrobę w celu wsparcia lokalnych twórców przetworów destylowanych i fermentowanych, a wszystko to w towarzystwie orkiestry cykad. Czego więcej chcieć od życia?
Jeżeli spodobał Ci się nasz wpis, miło nam będzie jak puścisz go dalej.
Myślę, iż mogą Cię zainteresować również te wpisy na naszym blogu.
Nasze podróże możesz śledzić na bieżąco na facebooku i na instagramie.
Dzięki, że byłeś z nami tu przez chwilę <3
Do zobaczenia gdzieś w drodze!