Zacznijmy od tego, że żadne z nas kozice górskie. Na wykresie określającym naszą sprawność fizyczną plasujemy się mniej więcej na poziomie lemura, który właśnie przeszedł w stan hibernacji. Dlatego też odpuściliśmy sobie tak niesamowite, jak i trudne do zdobycia Acatenango i wybraliśmy się na coś bardziej user-friendly, czyli na wulkan Pacaya.
Ty wielki, ziemski pryszczu! Strzeż się! Nadpełzamy!
Komu w drogę, temu kijek.
Do Pacayi z Antigua jedzie się kawałek drogi, ale w ogóle nam to nie przeszkadza. Im wyżej zawiezie nasze 4 litery, tym lepiej. Gdy tylko otwierają się drzwi naszego busa atakuje nas horda dzieci krzycząc „stick, stick!” („kijek, kijek!”). W sumie lepsze to, niż stwierdzenie „hello quetzals!” (w wolnym tłumaczeniu: witajcie pieniądze!), którym przywitano nas w innej miejscowości. Unikamy kupowania czegokolwiek od dzieci, jednakże podczas pozostałych trekkingów nauczyliśmy się, że zwykły kijek pozwala na zmniejszenie ilość stękania i kwękania z bólu do minimum. Tym razem dajemy dzieciakom zarobić.
Vamos a … Pacaya!
Ruszamy z wysokości ok 1900m n.p.m. Po pierwszych 10 minutach marszu gęsiego, gdzie zbyt dobrze mogę przyjrzeć się pośladkom mojego poprzednika, wymiękają pierwsze osoby i biorą taxi natural, czyli konia. My twardo pniemy się w górę, podbudowując sobie w ten sposób nasze ego. Jednakże szczerze powiedziawszy trasa wydaje się całkiem przyjazna w porównaniu np. do naszego trekkingu w okolicach Acul. Było tam na tyle ciężko, że modliłam się o to, by ktoś mnie dobił, zwłoki spalił, a prochy rozrzucił na Mazurach. Pacaya przy tym to chrupiąca bułka z masełkiem czosnkowym.
Don’t worry. Jest bezpiecznie.
Poza tym przewodnik, który porozumiewa się z nami w języku spanglish (nieokiełznanej mieszanki angielskiego i hiszpanskiego), dba o regularne przerwy. Wykorzystuje je na opowiadanie ciekawostek np. o ostatnim wybuchu, który miał miejsce 4 lata temu. Z powierzchni ziemi zniknęły wtedy wszystkie okoliczne wioski. Także tego… Gdy zobaczymy naszego przewodnika, który jak struś pędziwiatr zbiega ze zbocza góry, będzie to dla nas znak. Znak, by sp… tzn. bez większego pomyślunku brać nogi za pas i z dużym zaangażowaniem podążać za nim. Inna ciekawostka należy do tych z serii „na bezrybiu i rak ryba, czyli jak korzystać z darów natury”. Mianowicie w miejscowości San Vicente Pacaya, tuż pod wulkanem mieści się mała elektrownia, która wykorzystuje do produkcji energii … gazy z wulkanu Pacaya. To się nazywa przedsiębiorczość!
Lemury atakują szczyt
Trekking, ku naszemu lemurowemu zaskoczeniu, nie jest zbyt wymagający, o czym świadczy fakt, że znajdujemy się tuż za przewodnikiem. Jednakże ma jedną, zasadniczą wadę. Końskie guano jest wszędzie i z utęsknieniem czeka na spotkanie z pełnymi rowków podeszwami naszych butów. Obrzydlistwo.
W końcu dokonuje, w moim mniemaniu, ataku szczytowego, czyli wdrapuje się na dość pochyłe wzniesienie i staję oniemiała. JA, Magdalena Zawadzka-Pluskota, córka Małgorzaty i Janusza, po raz pierwszy w życiu stoję na wysokości naszych Rys!!! W dodatku przede mną wznosi się prawdziwy wulkan, plujący złowieszczo lawą. I jeszcze te chmury, które są praktycznie na wyciągnięcie ręki i pędzą gdzieś w dal na złamanie chmurowego karku. Nigdy nie widziałam czegoś takiego na własne, a nawet cudze oczy.
Teraz możemy się chwalić, że weszliśmy na prawie 2500m. Wcale nie musimy wspominać o autobusie, prawda?
Kuchnia fusion
Kolejny punkt na liście „nigdy nie” to biało-różowe pianki, za którymi nigdy nie przepadałam. Jednakże, gdy ktoś daje Ci możliwość upieczenia marshmallowa, korzystając z mocy lawy, to kładziesz na bok swoje upodobanie dietetyczne i szybko nadziewasz na patyczek 2 sztuki. „I jak smakuje?” zapytacie. „Ano, zadziwiająco dobrze!” odpowiemy. Po chwili napatacza się jakiś piesek. Patrzymy na niego i dochodzimy do wniosku, że w sumie perro caliente (po hiszpańsku „ciepły pies”, czyli hot dog) też mógłby być smaczny. Spokojnie! To tylko taki nasz sucharek. Podczas zbierania materiałów i tworzenia tego wpisu, nie ucierpiało żadne zwierzę. No może oprócz wewnętrznego leniwca. On wyzionął ducha.
Czy lawa jest gorąca?
Możemy się o tym przekonać, sprawdzając to dosłownie na własnej skórze. Z niewielkiego dołku nasz przewodnik wyciąga kilka, zdawałoby się, zastygniętych kamyków lawy. Na początku, nie wiemy o co chodzi. Kamień to kamień, po co drążyć temat? Dopiero, gdy po chwili ten mały skurczybyk zaczyna parzyć niczym węgiel używany przez szatana do ogrzewania piekła, rozumiemy, co przewodnik chciał nam udowodnić. Szybko przekazujemy kamyczki kolejnej zdezorientowanej osobie, która gdy tylko poczuje ich moc, poszukuje następnej ofiary. W sumie wygląda to, jakbyśmy grali w „amse adamse a flo-o-re …”
Świat u naszych stóp
Wdrapujemy się na pobliską górkę, z której rozpościera się niesamowity widok na okoliczne wulkany, opatulone w blask zachodzącego słońca. Widzimy majestatyczną Aguę, trudne-do-zdobycia Acatenango i rozwścieczone Fuego, wyrzucające co jakiś czas swoje lawowe żale w powietrze. Imaginujecie to sobie, prawda? Niesamowity krajobraz! Pięknie jest, więc ktoś postanowił, że akurat dokładnie w tym miejscu postawi wielki maszt, co by dopełnić kompozycji! Wiem, że zapewne za postawieniem go przemawiały jakieś względy techniczne, ale serio, kurna, serio?
Choćbym szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę
Delektujemy się widokiem i tylko wiatr, a właściwie WIETRZYSKO (specjalnie z wielkich liter i kursywą pisane, co by oddać jego moc), który miota nami jak torsje kotem, potrafi nieco zepsuć klimat. Skoro wieje tutaj z taką mocą, to ciekawe co się dzieje na szczycie Acatenango (3976m n.p.m.)?!
Schodzimy już po zmroku. Dawid pomyślał o takiej ewentualności i wziął ze sobą czołówki. W znacznym stopniu pomaga to w nie-skręceniu kostki, a także w nie-wdepnięciu w miny zastawione przez konie.
Wulkan Pacaya: czy było warto?
W autobusie otwieramy sobie zasłużone piwko i stwierdzamy, że skoro my daliśmy radę (BA! szliśmy praktycznie cały czas na czele grupy), to każdemu uda się zdobyć Pacaye. Przygoda sympatyczna, na pewno nie ekstremalna. Czuję niedosyt, gdyż na szczycie spędziliśmy bardzo mało czasu, a spływającą lawę widzieliśmy z daleka. Nie, nie chciałabym wdepnąć w lawę i poparzyć się (Madziowy standard), ale na zdjęciach wyglądało, jakbyśmy mieli być tuż obok koryta lawowej rzeki. Kto by pomyślał, że marketing kłamie … no kto?
Pacaye uznajemy za całkiem smaczną przystawkę, która sprawiła, że zdecydowanie mamy ochotę na coś konkretnego.
Acatenango! Strzeż się! Jesteś następny!
PS. Gdybyście chcieli dowiedzieć czegoś więcej odnośnie wulkanów, polecamy stronę prawdziwego pasjonata tematu, który za cel objął sobie zdobycie 100 wulkanów! klik klik
A Ty co zrobiłeś/aś w tym roku po raz pierwszy?
Jeżeli spodobał Ci się nasz wpis, miło nam będzie jak puścisz go dalej.
Myślę, że mogą Cię zainteresować również te wpisy na naszym blogu.
Nasze podróże możesz śledzić na bieżąco na facebooku i na instagramie.
Dzięki, że byłeś z nami tu przez chwilę <3
Do zobaczenia gdzieś w drodze!
aż zgłodniałem:D
[…] My nie byliśmy ale była m.in. Anita z bloga Banita travel i wszystko ładnie opisała w poście Wyprawa na wulkan Pacaya i Pluskoty – Wulkan Pacaya. […]