– Po co tam jedziecie, przecież tam nic nie ma – pytali zdziwieni Gruzini
– Po co tu przyjechaliście, przecież tu nic nie ma – pytali zdziwieni mieszkancy Cziatury
– Specjalnie tu przyjechaliśmy, bo macie kolejki linowe – odpowiedały zdziwione zdziwieniem PlusKoty
– Ale jak to, wy nie macie w tej Polsce kolejek linowych?
– Mamy, ale nasze się nie są w tak złym technicznym. Poza tym gdy się rozpadają, to nie można nimi jeździć. A tu można.
– Nie jesteście do końca normalni …
– Powiedzcie nam coś, czego nie wiemy 🙂
Cziatura – co to, gdzie to, jak i dlaczego?
Cziatura to małe gruzińskie miasto, przepięknie położone w górskiej dolinie nad rzeką Kwirili, w krainie manganem i żelazem płynącej. Odkrycie tych złóż w XIX przez poetę (!), niejakiego Akakiego Cereteliego, stanowiło bezpośrednią przyczynę rozkwitu Cziatury.
Jak wiadomo potrzeba jest matką wynalazku, a że potrzebą było zwiększenie wydajności pracowników kopalni (hajs się musi zgadzać), postanowiono stworzyć system kolejek linowych. Pozwoliło to na skrócenie czasu podróży górników ze zbocza doliny do pracy, dzięki czemu mogli dłużej i efektywniej spędzać czas pod ziemią. Dłużej i efektywniej znaczy: 18 godzin ciężkiej pracy bez możliwości odpoczynku, bez dostępu do sanitariatów, bez przestrzegania jakichkolwiek zasad BHP, co było znamienne w skutkach i w liczbie ofiar śmiertelnych. Mimo wszystko chętnych do pracy nie brakowało, a Cziatura tętniła życiem.
Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, upadek kopalń stanowił udar mózgu dla miasta, a dla niepotrzebnych już kolejek linowych paraliż i powolne obumieranie. Na placu boju pozostały tylko nieliczne zdezelowane latające konserwy, które obecnie stanowią największą, choć mocno alternatywną atrakcje Cziatury.
Cziaturzanie
Przyjechaliśmy tu po zastrzyk adrenaliny, ale pierwsze co otrzymaliśmy to porządny zastrzyk pozytywnych emocji od mieszkańców tego miasta. Machina turystyczna w Gruzji ruszyła pełną parą, więc ci ultra-otwarci i ultra-sympatyczni Gruzini, o których gościnności krążą legendy, przestali być już taką oczywistą oczywistością. Jednakże każdy, kto zada sobie trud dotarcia do tego miasta na końcu świata może i nie zostanie tutaj powitany chlebem i solą, ale najlepszym pokarmem dla duszy: uśmiechem, zainteresowaniem i serdecznością.
Kulinarna podróż do przeszłości
Odnajdujemy typowy bar mleczny, w którym od wejścia czuć powiew PRL-u zmieszany z zapachem mokrej ścierki. Za szklaną chłodziarką krzątają się pulchniutkie panie w fartuszkach, nakładające jedzenie dłońmi i traktujące klienta jako zło konieczne. Dokładnie takiego miejsca szukaliśmy. Małą przeszkodę w komunikacji z naszej strony stanowi brak choćby podstawowej znajomości języka rosyjskiego, jednakże braki w edukacji nadrabiamy żywą gestykulacją i kreatywnym zruszczeniem polskich słów. Dawid wzmacnia swą komunikatywność pytając głośno: „Ja głodny, co macie?”, na co pani, która nie jest głucha, bez zastanowienia odpowiada: „jajco!”. Mimo rekomendacji ostatecznie decydujemy się jednak na kebab, który absolutnie nie ma nic wspólnego z Turkiem na dworcu PKP. W Gruzji jest to pyszniutkie mięso mielone na szaszłyku (jakkolwiek dziwnie to brzmi) podawane z sosem i warzywami. Mniam.
To co nas zaskakuje to piwo podane w schłodzonym w lodówce kuflu. Jest to oczywiście pozytywne zaskoczenie, gdyż chyba nie ma nic piękniejszego w upalny dzień niż złocisty napój, uderzający przyjemną goryczką w kubki smakowe, schładzający jamę ustną i przełyk, by ostatecznie rozlać się kaskadą szczęścia w żołądku. Mrrr…
Pani podsumowuje nasz rachunek na liczydle. Kocham to miejsce.
Windą do … nieba?
Ale przecież nie przyjechaliśmy tu po to, żeby jeść! Tzn. nie tylko po to… Czas na miejską eksplorację, czyli ze staropolskiego tzw. urbex.
W naszym kierunku zmierza musztardowa konserwa, która wygląda jakby za chwile miała przeżyć śmierć techniczną. Zostajemy zapuszkowani i chybotliwie ruszamy w górę. Świat możemy oglądać zarówno przez małe okienko, ale również przez dziurawą podłogę. Trochę drżą nam nogi, a serca pukają w rytmie Rammsteina. Tymczasem dwie starsze panie, które razem z nami odbywają tę ekscytującą podróż, do cna pochłonięte są rozmową o promocji na szynkę. Nawet nie zauważyły, iż my tu właśnie walczymy o życie…
Po wyjściu z kolejki przed nami rozpościera się obraz rodem z Czarnobyla. Wybebeszone, zardzewiałe i rozpadające się bloki stoją ostatkiem sił. Blachy trzymające się tylko dzięki swemu samozaparciu brzęczą złowieszczo. Nie widać tu żywej duszy, choć ślady egzystencji w postaci wywieszonego prania przeczą tezie o wymarciu gatunku ludzkiego na tym postapokaliptycznym kawałku ziemi. Ktoś tu mimo wszystko, wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi, nadal mieszka. Spoglądamy na krzyż dumnie dominujący nad miastem. Gruzini to ludzie bogobojni, ale czy ten na górze nie zapomniał czasem o Cziaturze?
Cziatura – podejście nr 2
Do Cziatury wracamy po kilku dniach, a wiedzcie, że powrót PlusKotów do miejsca, w którym już byli, zasługuje na miano precedensu. Wytłumaczenie jest tylko jedno… Zakochaliśmy się. Za pomocą booking.com udaje mi się zarezerwować hotel w Cziaturze, wiec cieszymy się okrutnie z faktu, iż tej nocy nie będziemy musieli błądzić po ciemku, głodni, brudni i wkurzeni.
Postanawiam wyznaczyć trasę do naszego hotelu, ale jak na złość cały dostępny sprzęt odmawia posłuszeństwa. Trójkąt cziaturski czy co? Próbujemy zatem starożytnej metody polegającej na zagadywaniu przechodniów, jednakże potwierdzają wersje sprzętu elektronicznego … nasz hotel nie istnieje. Manewrowanie olbrzymią Xterrą o 22, w obcym mieście, bez świateł (postanowiły nie działać), na oparach paliwa, po krętych serpentynach pnących się pionowo w górę, nie należy ani do najłatwiejszych, ani do najmądrzejszych, dlatego ostatecznie rezygnujemy z dalszych poszukiwań. Jakim cudem udało mi się zarezerwować hotel, którego nie ma?! Jak mogłam tego nie sprawdzić? Ja?!
Niewiele do szczęścia potrzeba …
Zrezygnowani decydujemy się na skorzystanie z jednego z dwóch istniejących hoteli i na widok naszego pokoju cieszymy się jak laweciarz na widok karambolu. Co prawda nie ma okien, ale jest prywatna łazienka, ciepła woda, telewizor i dwa (!) łóżka. Naszego szczęścia nie zrozumie ten, kto nigdy nie spędził kilku nocy pod rząd w spartańskich warunkach, bez dostępu do bieżącej wody czy prądu, na materacu z którego sukcesywnie ucieka powietrze i rano człowiek budzi się pozwijany jak precel z głową przytuloną do koła zapasowego. Jaramy się naszym pokojem jak znicze 1 listopada.
Wsiąść do wagonika, byle jakiego …
Nad ranem odnajdujemy kolejne kolejki, których wcześniej jakoś nie zauważyliśmy. Wystarczy na nie tylko spojrzeć i już człowiek doświadcza skoku adrenaliny.
Na szczycie jednej z nich zagaduje nas przesympatyczna kobieta, która jak tylko słyszy, że jesteśmy z Polski wspomina o…: (szybki quiz)
a) Lewandowskim
b) Wałęsie
c) Czterech pancernych i sabace.
Oczywiście, że c! Osobiście jestem przekonana, że Grigorij Sakaszwili, serialowy czołgista z charakterystycznym wąsikiem i szablą w ręku to najbardziej znany (zaraz po Stalinie) Gruzin. Pani dyspozytorka zaprasza nas do dyżurki, urządzanej na przytulny pokoik ze zdjęciami, obrazkami oraz kwiatuszkami i czarno-białym TV, na którym to właśnie niedawno oglądała Czterech Pancernych. Chwilę dyskutujemy o życiu rodzinnym, czyli najważniejszym aspekcie życia dla każdego Gruzina.
Piekło nad ziemią
Zaliczamy jeszcze kilka przejazdów kolejkami i uczucia mamy zgoła ambiwalentne. Mi uśmiech nie schodzi z twarzy, a Dawid za każdym razem mocno trzyma się poręczy. Przy kolejnym zardzewiałym wagoniku mój małżonek kategorycznym głosem stwierdza, iż ma już dość, że chyba oszalałam i on absolutnie nie wsiądzie już do kolejnej latającej i dziurawej jak sito konserwy. Mam minę dziecka, które już wie, że nigdy nie zobaczy pieniędzy z komunii. Chlip, chlip! Dawid decyduje się na ten jedyny, ostatni, pożegnalny przejazd niebieską trumienką. No dobra, lepsze to niż nic….
Jakie jest więc moje zdziwienie i bezmiar szczęścia, gdy na górze okazuje się, iż jedna kolejka prowadzi do następnej, a następna do kolejnej! Tyle wygrać! Dyndamy więc sobie nad przepaścią w zardzewiałym wagoniku bez okien i z niedomykającymi się drzwiami. Dawid używa licznych słów, które zdecydowanie nie nadają się do publikacji.
Do odważnych świat należy
Odważny człowiek to nie ten, który się nie boi, ale ten, który mimo strachu podejmuje wyzwanie. W podjęciu wyzwania znacznie pomaga fakt, iż w natłoku słów jak zwykle podekscytowanej czymś żony, jakoś umyka Ci informacja o tym, że macie w planach przejażdżkę nad urwiskiem zardzewiałymi metalowymi trumnami. Jestem przekonana, że gdyby wiedział co go czeka, to zapewne by się nie zdecydował. A tak to mogę śmiało powiedzieć, że mi zaimponował. Taki odważny Pan PlusKota.
PS. Dla zainteresowanych przygodą w Cziaturze poglądowa mapa z zaznaczonymi kolejkami klik klik
Jeżeli spodobał Ci się nasz wpis, miło nam będzie jak puścisz go dalej.
Myślę, iż mogą Cię zainteresować również te wpisy na naszym blogu.
Nasze podróże możesz śledzić na bieżąco na facebooku i na instagramie.
Dzięki, że byłeś z nami tu przez chwilę <3
Do zobaczenia gdzieś w drodze!