Farma Sotira – chwila wytchnienia
W cenę noclegu wliczone są okoliczne pola, góry, lasy, bystra rzeczka, staw hodowlany i beztrosko dreptający inwentarz. Miejsce idealne, aby złapać chwilę oddechu od mnogości wrażeń i doznań, które przedawkowane potrafią skutecznie zobojętnić człowieka nawet na najpiękniejsze widoki i najcudowniejsze chwile.
Na campingu nie ma żywej duszy. Jesteśmy tylko my i góry i zachód słońca. Inhalujemy się tą sielanką. Głęboki wdech… i wydech …
Kolacje postanawiamy zjeść na farmie. W restauracji podchodzi do nas uśmiechnięty kelner, który przedstawia się słowami „Ja jestem menu”. No i wszytko jasne. Po co i na co komu papierowy jadłospis skoro wystarczy się rozejrzeć albo zapytać. A skonsumować można tu jedzenie najwyższej jakości: mięso wypasanej na okolicznych łąkach krówki albo świnki, rybkę ze stawu, warzywka z pola, serek prosto od kozy albo owieczki, jajeczka od wybieganej kury, winko z winogron dojrzewających w promieniach albańskiego słońca albo/i rakiję ze strychu. Na farmie oprócz kultywacji ziemi kultywuje się również ideę slow food i slow life i to już za czasów, zanim to było modne.
Z zamówieniem nie mamy więc problemów – bierzemy to co (dosłownie) aktualnie mają „pod ręką”. Dawid zerka przez okno i mówi: O, popatrz! Pan Menu idzie po rybę. O, złowił! O-o! Nie patrz, nie patrz!”. Jedzenie jest ultra-świeże i pyszne, więc idziemy spać w doskonałych nastrojach. Bo Polak najedzony to Polak szczęśliwy .
Rano delektujemy się śniadaniem w iście królewskim stylu, którego koronę stanowi masełko czosnkowe – największa miłość Magdy. Oczywiście zaraz po kotach i Dawidzie (kolejność przypadkowa). Nigdy wcześniej ani później nie zostawiliśmy tak dużego napiwku.
Trasa SH75 – uczta dla oczu
Spektakularna trasa SH75 serwuje nam przepyszne widoki, które stanowią prawdziwą ucztę dla oczu. W trakcie podróży możemy podglądać jeden z najstarszych zawodów na ziemi. Oj wy zboczuchy! Mówię o pasterzach! Próbuje sobie wyobrazić siebie w roli osoby, która całymi dniami (i nocami) spaceruje z gromadą włochatych stworzeń, znających tylko drugą literę alfabetu. Myślę, iż nie minęłyby 24h nim podjęłabym pierwszą próbą nawiązania międzygatunkowego kontaktu z najinteligentniej wyglądającą owcą.
Tymczasem głód zagląda do baku Hondy, więc nadszedł czas by ją nakarmić. Czynimy to na jakiejś mocno specyficznej stacji z serii trudno-obsługowych. W podzięce za pomoc przy akcie tankowania, mój kochany poliglota krzyczy do pana z obsługi radosne „Feliz Navidad!” (po hiszpańsku znaczy to „wesołych świąt”). Pan Albańczyk nie rozumie, ale cóż się dziwić — nikt nie rozumie ludzi z Sosnowca (sorry, nie potrafiłam się powstrzymać – Magda ZP, żona mężczyzny z Sosnowca :)).
Kanion Lengarica – albańskie SPA
Za górami, za lasami, za wieloma serpentynami, znajduje się kanion Lengarica i źródła termalne. Droga do nich przypomina nieco marskość wątroby – nic fajnego. Jednakże to co zastajemy na końcu w pełni wynagradza poniesiony trud. Piękny, kamienny most, pod nim basen z gorącą wodą z widokiem na wypukłe formy ukształtowania terenu o wysokości względnej większej niż 300 m., w sensie góry. Darmowe spa skrojone na miarę Janusza i Grażyny. Ochoczo zażywamy kąpieli. Kto wie, kiedy będzie następna okazja?
Gjirokastra – smak średniowiecza
Gjirokastra to miasto tysiąca schodów, pisarza Ismaila Kadare, byłego prezydenta Envera Hodży i … „srebrnych dachów”. Wiem, że i mnie fantazja ponosi przy niektórych opisach krajobrazu, ale żeby pokusić się o stwierdzenie „srebrne”, to już trzeba spędzić trochę czasu w towarzystwie rakii. Jednakże miasteczku nie można odmówić uroku ani tego, że ludzie tu mieszkający mają całe życie pod górkę. I to sporą. Na szczycie znajduje się średniowieczna twierdza, dająca chwile ochłody w ciepłe dni i stanowiąca dobry punkt widokowy. Zwiedzanie kończymy wypijając mikroskopijną kawę w restauracji El Dorado za pieniądze adekwatne do nazwy (na szczęście widoki na mało-srebrne-dachy- miasta są już wliczone w cenę, uff).
Libohove – romans z naturą
W miasteczku obok Gjirokastry można zobaczyć zamek, którego atrakcyjność przyrównałabym do Mielna poza sezonem. Żeby nie było, że widziałam, a nie wspomniałam, w Libohove rośnie sobie bardzo stary platan. No … i to by było na tyle, jeżeli chodzi o atrakcje z nutką adrenaliny. Dlaczego o tym w ogóle wspominam? Gdyż azaliż jednakowoż z każdej złej rzeczy wynika coś dobrego. Podczas naszego mało porywającego spaceru wokół ruin udało się nam wypatrzeć super miejscówkę na nocleg. Dookoła góry, jezioro na wyciągnięcie ręki, cisza i spokój, a w nocy niebo uginające się pod ciężarem gwiazd. Co prawda bunkrów nie ma (szok!), ale i tak jest bosko!
Dokładnie za to kochamy nasze samochodowe podróże. Za możliwość delektowania się lampką wina (ja yhym, tylko lampką, na bank) z widokiem wartym milion dolarów, spędzania nocy w kompaktowym hotelu z tysiącem gwiazd tuż nad głową i kawusią o poranku z blaskiem wschodzącego słońca zamiast śmietany.
Hmm… Chyba jednak nie powinnam się tak bardzo czepiać tych srebrnych dachów…
Jeżeli spodobał Ci się nasz wpis, miło nam będzie jak puścisz go dalej.
Myślę, iż mogą Cię zainteresować również te wpisy na naszym blogu.
Nasze podróże możesz śledzić na bieżąco na facebooku i na instagramie.
Dzięki, że byłeś z nami tu przez chwilę <3
Do zobaczenia gdzieś w drodze!
Miałem kiedyś taką Hondę, samochód nie do zajechania!