Godzina 21:30. Mieszkanie Państwa PlusKotów.
Wieczór przed wyjazdem postanawiam pooglądać sobie zdjęcia ze Skopje. Wpisuję w Google magiczną nazwę stolicy Macedonii, a tu nagle zewsząd zalewają mnie informacje, iż w Skopje są zamieszki i starcia z policją z wykorzystaniem granatów hukowych… Hmmm, to chyba nie najlepszy czas na podroż w te strony. W rezultacie mój wymuskany, misternie przygotowany plan idzie w pi….erony. Na szybko opracowuję awaryjną trasę do Albanii z mnóstwem niewiadomych. Motto nowej wizji podróży:
Jakoś to będzie …
A droga długa jest …
Mijamy państwa, miasta, wsie i inne miejsca, gdzie psy szczekają tym, na czym siedzą. Przekraczamy granice, na których chamy i prostaki nie dają nam pieczątek w paszportach. A przecież wiadomo, że pieczątki w podróży są najważniejsze!
Nie do końca zabawna historia spotyka nas tuż po wjeździe do Bośni i Hercegowiny. Zastaje nas tam śnieg, mróz, zawieja, normalnie zima w pełni. Akurat tego mogliśmy się nie spodziewać, bo mamy prawie maj. Jedziemy naszą starą Hondą Civic na letnich oponach po krętych niczym jelita serpentynach, w dodatku pokrytych lodem. Nie ma odwrotu, więc z duszą na ramieniu i modlitwą na ustach jedziemy dalej.
… co dalej za zakrętem jest?
Dojeżdżamy do Czarnogóry. Tam kończy się mróz, a zaczyna mrok, okresowy brak asfaltu, jeszcze więcej serpentyn i krowy wyskakujące zza rogu. Dlatego też, gdy dojeżdżamy do campingu, spożywamy alkohol. Pijemy, bo lubimy, ale przede wszystkim dlatego, że nie jesteśmy w stanie uwierzyć w to, co właśnie przeżyliśmy przez siedemnaście godzin podróży. Na campingu proponują nam rafting. Uprzejmie dziękujemy za propozycję, jednakże po dzisiejszym dniu, adrenaliny wystarczy nam na dłuuuugi czas…
Rano jemy śniadanie z pięknym widokiem na jezioro Pivskie, a później kierujemy się w stronę pasma górskiego Durmitor. Trasa wiedzie przez szczyty, więc oczekujemy cudnych krajobrazów. I nie jesteśmy zawiedzeni. Zabawę psuje nieco pasterz, który za pomocą swego rodzaju pantomimy próbuje nam coś wytłumaczyć. Mimo złych przeczuć i ogromnego psa pasterskiego rzucającego się nam się pod koła, ruszamy dalej. Po chwili dojeżdżamy do zakrętu, który okazuje się kresem naszej podróży. Absolutnie nie da się przejechać z powodu ogromnych zasp śnieżnych. Teraz chyba rozumiemy, co miał na myśli pasterz. W wolnym tłumaczeniu z migowego na nasze: „Panie, choćby skały srały, tędy nie przejedziecie!”.
Docieramy do Zabljaka, gdzie jemy pyszne burki (rodzaj placka wypełnionego nadzieniem z mięsa mielonego, białego sera lub szpinaku = om nom nom) i oglądamy Crno Jezero, za którego oglądanie musieliśmy zapłacić. Początkowo jesteśmy zbulwersowani, gdyż miało być za free, ale szybko okazuje się, że w tym przypadku warto było wydać te kilka euro.
Albania i odpowiedź na odwieczne pytanie o stan dróg
Wyruszamy na południe przez niezliczoną ilość serpentyn, dziur i pięknych widoków. Dojeżdżamy do granicy z Albanią, dostajemy upragnione pieczątki i z uśmiechem na ustach mówimy: „Witaj Albanio!”, by po chwili dodać siarczyste „kurła mać!” Okazuje się, iż nie ma przed nami asfaltu. Nic, zero, null, nada, a przed nami trzy kilogramy drogi.
Dzięki Bogu, że jest to okresowy brak asfaltu i po jakimś czasie suniemy radośnie po górach i dolinach przepięknej trasy SH20. Rozbijamy się po ciemku na całkiem przyzwoitym campingu. Akurat tego dnia jest tam zlot dwustu autostopowiczów z Polski, którzy na dzień dobry ostrzegają nas, iż będą głośni. Cóż począć. Jest to nam nie w smak, ale jeżeli nie jesteś w stanie czegoś zmienić, zmień swoje nastawienie. Postanawiamy, że będziemy czuli się jak na Woodstocku w Albanii i na chilloucie idziemy spać.
Honda na krawędzi
Wstajemy skoro świt, gdyż, azaliż, jednakowoż musimy zdążyć na rejs po jeziorze Koman, a przed nami długa i jak zwykle kręta droga. Gdy już jesteśmy w porcie, Pan Albańczyk zawiadujący ruchem uprzejmie każe nam odpowiednio ustawić samochód do wjazdu. Dawid posłusznie wycofuje, po czym z impetem wpierdziela się w jakieś blachy i prawie zawiesza samochód na uskoku. Wrzaski, przerażenie, panika. Hondzie nic się nie stało, ale pan z przystani już nam nie ufa i postanawia osobiście wjechać na prom, żebyśmy nie spowodowali więcej zniszczeń. Ciekawostka przyrodnicza: Honda wzbudza niemały zachwyt wśród autochtonów. Faktycznie, Mercedesów w Albanii jak Chińczyków w Chinach, a Honda jakoby jedyna…unikatowa taka… A sam rejs? Jest bardzo klimatyczny i chilloutowy
Albania w wersji extreme
Gdy
już jesteśmy na lądzie, niemałych problemów dostarcza nam znalezienie
stacji benzynowej. W sklepie próbujemy się dogadać i kupić jakże
egzotyczny produkt — chleb — ale pani widząc, że z językiem albańskim u
nas ciężko, oddaje nam swój bochenek. Cała trójka (ja, Dawid i Honda,
która jeździ szybciej niż wygląda), posiliwszy się, rusza w ciekawą
podróż po kolejnych serpentynach, usilnie starając się nie rozjechać
krów, kóz, owiec i innych zwierząt licznie przebiegających przez
drogę. Pijemy kawę z takim widokiem, że mucha nie siada. Dawid ma już
dość jazdy, więc się zmieniamy. Zaczynam prowadzić po albańskich drogach
charakteryzującymi się mnóstwem dziur, zakrętów i szalonych kierowców, a
Dawid zaczyna się pocić. Dojeżdżamy na półwysep Rodonit, gdzie mamy
zamiar nocować. Mijamy uśmiechniętych policjantów — mam jakieś
nieodgadnione uczucie, że jeszcze ich spotkamy.
Romantyczny wieczór z albańską policją
Szczyt góry, gwiazdy, księżyc, pieczemy kiełbaski. No, generalnie romantycznie w wuj. Nagle, a może nie tak nagle, pojawia się wóz policyjny. Pytamy, czy możemy tu nocować, policjanci mówią, że nie problemu. Jednakże nadal stoją koło nas, więc kulturalnie pytamy, czy chcą sziszy. Nie chcą. Policjant numer 1 zabiera mój paszport i odjeżdża. Policjant numer 2 zostaje chyba tylko po to, aby nas pilnować i zagaduje coś tam po włosku. Nasz włoski zły, więc gadamy do niego po hiszpańsku i jakoś tak nam się rozmowa klei. Po chwili wraca policjant numer 1 z moim paszportem i jakąś Polką, którą podobno prawie siłą wyciągnął z namiotu. Sytuacja staje się nieco absurdalna,jak w czeskim filmie. Po upewnieniu się, że zdezorientowanej dziewczyny nie znamy, policjant numer 1 wsiada z nią do samochodu i odjeżdża w siną dal. Policjant numer 2 ponownie zostaje z nami sam na sam.
Albańskie więzienie czy Happy End?
Nudzi nam się w tym trójkącie, więc policjant uczy nas, że księżyc to po albańsku „hyna”, gwiazdy to „strela”, czy jakoś tak. Sziszy nadal nie chce. Siedzimy sobie tak przy ognisku i już myślę, że skończymy na jakimś ponurym dołku, ale wraca policjant numer 1 i mówi, iż wszystko cacy i życzy nam udanej nocy. Na koniec pokazuje, że w razie czego, gdybyśmy się bali czy coś, to oni będą stali na wzgórzu obok. Nie wiemy o co biega, ale prawdę mówiąc, tej nocy w Albanii czujemy się bardzo bezpieczni…
Albania i historia pozornie bez znaczenia…
… której to absurdalność sprawiła, iż chwyciłam za długopis, by kiedyś móc się nią z Wami podzielić. I oto jesteśmy tutaj razem: PlusKoty w Podróży i Ty!
DZIĘ-KU-JE-MY!
Tymczasem zapraszamy w dalszą podróż po krętych drogach Albanii, bo nigdy nie wiadomo jaka przygoda czai się za kolejnym zakrętem…
Jeżeli spodobał Ci się nasz wpis, miło nam będzie jak puścisz go dalej.
Myślę, iż mogą Cię zainteresować również te wpisy na naszym blogu.
Nasze podróże możesz śledzić na bieżąco na facebooku i na instagramie.
Dzięki, że byłeś z nami tu przez chwilę <3
Do zobaczenia gdzieś w drodze!
MADZIA! Uwielbiam Twój styl pisania!
Wino z gwinta na plaży – Ahh jakie to piękne 🙂
Historia też zacna od course. Wy to nie możecie mieć spokojnego wyjazdu. Nasuwa mi się jedna myśl – chcesz przeżyć dreszczyk emocji – jedź w podróż 🙂
Madziu, super post!
Dziękuję!